Brugia – Miasto w cegle zaklęte

Brugia na samym początku nie zrobiła na mnie dobrego wrażenia, wręcz odwrotnie. Tłumy ludzi lgnących do głównego placu, niczym muchy wabione zapachem lepu zdecydowanie zadziałały na mnie zniechęcająco. Plac ów jest ładny, tego nie da się mu odmówić, ale jego autentyczność można by poddać w wątpliwość. Tutaj kłębi się w mej głowie pytanie, co tak naprawdę sprowadza te dzikie tłumy właśnie do tego miasta? Czy to czar belfriego? Piwo z którego słynie tysiące innych miast z osobna? Gofry? A może czekolada? Szpilki nie było gdzie wsadzić, dokumentacji zdjęciowej nawet nie próbowałem robić, by nie zostać stratowanym przez tłum. 

be.ghent! (Gandawa, Belgia)

Bez mapy, tak po prostu, daliśmy ponieść się nurtowi jak płotki, śnięte nieco, lecz jeszcze nie śmierdzące. Próbowaliśmy napawać się klimatem tego miejsca, bo nie jest to znowuż takie pierwsze lepsze, byle jakie miasto. Bynajmniej. Lubię duże miasta, zatłoczone – to trochę masochistyczne powiecie, jednak to co zastałem w Brugii tłokiem nie było. Lodowiec przy tym to za mało. Po 3 godzinach popychani, szturchani i zmęczeni masą która nas niosła udaliśmy się na spoczynek. Nie wieczny acz chyba równie przyjemny, kilkanaście kilometrów od miasta. Belgijska wieś, w sumie las. Hotel, w sumie stodoła. Konie, w sumie krowy. Właśnie wtedy poczuliśmy się jak pierwszoplanowi aktorzy Hostelu, jednak to nie mógł być koniec. Zgubiony portfel, tak kończą się prawdziwe historie. Niech żyje przygoda! Gdzieś pośród świerszczy i muczenia krów oddaliśmy się w ramiona Morfeusza.

Kolonia i okolice (Paderborn, Xanten, Kleve)

Obudziliśmy się. A jednak! Tej nocy nie było nam dane gwiazdorzyć, acz spanie w trybie stand by i stanie na czatach pozwoliło nam na wyciągniecie kolejnych cennych wniosków: warto wiedzieć gdzie zamierzamy przenocować. Z samego rana opanował nas szał zwiedzania. Cali i zdrowi, z belgijskiej wioski udaliśmy się do miasta. Leniwie smagani promieniami budzącego się, niedzielnego słońca kroczyliśmy z niekłamaną determinacją, aby móc chociaż na chwilę uszczknąć klimatu miasta w którym się znaleźliśmy. Trudno było w to uwierzyć, ale główny plac Brugii był całkowicie pusty. To znaczy trudno było wychwycić jakikolwiek byt w pobliżu, wyłączając panów sprzątających. Wspaniale uczucie móc choć na chwilę mieć takie miejsce jak to, tylko dla siebie, prawie jak wygrana na loterii. Piękny belfried skąpany w blasku nowego dnia był chociaż przez chwilę tylko nasz. Tak właśnie! Trzeba było jednak działać szybko, z letargu wyrwał nas nieubłaganie tykający zegar.

Czasu było mało, a do zobaczenia tak wiele. Mission impossible wkrótce miała się dokonać! Zdecydowanie ktoś uknuł dobrze te intrygę! Wodzeni za język przyklejaliśmy się do witryn sklepów z czekolada, co mocno opóźniało nasz marsz. Oprócz szybkości, potrzebna była jeszcze jedna broń: trzeba było działać trzeźwo! Otwarte przed kurami kramy, wraz z pierwszymi podmuchami wietrzyku zapraszały nas do środka. Czekolada uformowana w najbardziej wymyślne formy odbierała nam zdrowy rozsądek i to nie z samej przyjemności jej jedzenia. Młotki, kotki, srutki, prutki nie były atrakcyjne tylko z powodu ich powierzchowności, ale i wnętrza. I te nabite czekoladą penisy… (Cóż za chory umysł dał się ponieść tak daleko?!) A my? Przecież mieliśmy misję…! 

Paczków – Polskie Carcassonne?

Misja była prosta, banalnie. Zachować wspomnienia! Dla potomnych na przykład, dla siebie, bo przecież warto mieć jakieś. Wspomnienia zaprojektowano w końcu tak, by po jakimś czasie znikały zastąpione przez nowe, lepsze. W każdym razie plan spełnialiśmy z zadziwiającą gibkością. Udało nam się wdepnąć do katedry, która pech chciał, była w remoncie. Brzydka, nie widziałem jeszcze brzydkiej katedry (a może?), ale ta taka była. Nie dlatego, że nie była gotycka. Do tego duszący zapach kadzidła świdrujący nozdrza niczym cyklon B. Fatalność, acz trzeba było zajrzeć w każdą dziurę nim zamkniemy ten rozdział na zawsze. Na wpół przytomny, omdlałem na moment. Mordercze opary krążyły w mych żyłach niczym arszenik. Kłamię hehe, ale było blisko! Co o historii? Hmm, wierzcie mi lub nie, ale od razu wyczułem, że coś jest z tym budynkiem nie tak! Ha, otóż świątynia którą mieliśmy szczęście (lub nie) podziwiać była małym, zapyziałym kościółkiem i nigdy nikomu nawet przez myśl nie przeszło, że mógłby tam urzędować arcybiskup. Jednak jak wiemy życie płata różne figle i tak też było tym razem!

Otóż Brugia miała swoją piękną i okazałą katedrę z najlepszą miejscówką jaką tylko można było sobie wyśnić, czyli w pobliżu monumentalnej wieży miejskiej. Razem tworzyły wspaniałe otoczenie, wbijające maluczkich w ziemię. Rewolucja Francuska w 1799 przyniosła zniszczenie, a katedra po prostu rozpadała się w kolejnych latach i nigdy nie podjęto próby jej odbudowania. Podzieliła ona niestety los całej masy budowli sakralnych, która jest niewybaczalna. Tak oto zaściankowy, podrzędny kościółek dostąpił rangi katedry. Żeby jednak mógł choć w połowie zasłużyć sobie na ten tytuł, brugijscy architekci dwoili się i troili… Czy przemiana była udana? Oh, nie brnijmy dalej w ten temat!

Notre Dame en Vaux w Châlons i wstydliwa relikwia

Dochodziła godzina zero, która zwiastowała otwarcie wieży miejskiej. To właśnie stamtąd miały rozpościerać się najpiękniejsze widoki na miasto. Najlepsza widoczność (bo podobno aż na 12 kilometrów) w poszukiwaniu kolejnego celu, jednak wejście powiem szczerze, nastręczyło nam pewnych trudności. Rzekłbym, że los podsunął nam quest poboczny. Byliśmy gotowi na szturm i razem z tłumem wbiliśmy przez ogromne drzwi do kasy biletowej, by wnet znaleźć się w kolejce długiej jak stonoga na szczyt XIV-wiecznej wieży. Nie chcę psuć zabawy tym, którzy chcieliby pewnego dnia kroczyć naszą drogą, absolutnie. Napomknę tylko, że jeśli mamy w nadmiarze tu i tam trochę kilogramów – zostawmy je na dole – szkoda biletu. No i ściany, one też czasami wchodzą na siebie :) 366 schodków na 83 metrowej wieży, bez windy.

Niczym jagniątko, świeżo po wyjściu z brzuszka mamusi czułem się ja – tam na górze. Wiało niemiłosiernie, a dzwony biły jak oszalałe. Co 15 minut ten sam rytuał, więc jeśli akurat uda komuś wzbić się na wieżę i zejść do czasu kolejnej melodii, może uważać się za giganta. Gęsty ruch i stalowa siatka skutecznie chronią przed skokiem w dół, w razie gdyby dzwony przypadkiem doprowadziły kogoś do szału. I przed wiatrem, też chronią. Niestety przypływ, odpływ i napływ nowej masy z dołu oraz szalone dzwony i pizgawica jak w Kieleckiem zmusza nas do ewakuacji prawie że natychmiastowej. I tu się zaczyna jazda. Po zejściu rzuciliśmy okiem na makietę belfrieda, która całkowicie podbiła nasze serce. Oprócz monumentalnej budowli na makiecie odnaleźć możemy sami sami siebie! 

Zamek Gravensteen w Gandawie

Czas naglił, a godzina zero była ewidentnie godziną w której całe miasto zalewały kolejne fale żądnych ocznego orgazmu maluczkich. Nie chcieliśmy zwiedzić całej Brugii, bo byłaby to imposybilancja, jednak z uporem maniaka szukaliśmy pewnego punktu, który wydawałby się być zupełnie nieuchwytny! To nie mogło być aż tak trudne, jednak ulice połączone niczym labirynt pajęczych sieci skutecznie separowały nas od docelowego punktu! Podkreślam: skutecznie, bowiem chodziło o Bazylikę Świętej Krwi. Oh tak, byliśmy od tego miejsca zaledwie kilka kroków i widzieliśmy je jakieś dziesięć razy, jednak nasze wyobrażenie o miejscu w którym miała znaleźć się owa krew było nieco inne. Zupełnie inne.

Prosto z Bazyliki Heilig-Bloed Basiliek udaliśmy się do Ratusza połączonego z nią ścianą działową. A w nim portal do Średniowiecza, który potwierdza wielkość Brugii w kategorii Średniowiecze (Czy aby na pewno?). Stosunkowo niewielka ilość obserwatorów pozwoliła nam na sprawne i przede wszystkim bezstresowe poruszanie się się między wiekami, zapominając o XXI wieku. 

Ratusz w Brugii i gotyk brabancki

Zmiażdżeni bliskością wieków ciemnych i oddechem dżumy na karku powędrowaliśmy w ostatnią rundę po ceglanym mieście. Nie ma chyba bardziej znanego miejsca niż Rozenhoedekaai, które w Średniowieczu było targowiskiem różanych wieńców. Dzisiaj to najbardziej zatłoczony plac w mieście, ze względu na jego czar i wspaniałą panoramę. Nie bez trudu udało nam się lawirować ponad głowami spragnionego ludu, aby zapisać w pamięci (aparatu rzecz jasna) wspaniałe widoki. Gdziekolwiek nie postawisz stopy tam kanały, woda, cegły i mosty… i nawet święty Jan Nepomucen prze-słynny święty z Czech, doczekał się własnego mostu! Tutaj, w Brugii.

Przechadzka zupełnie przypadkiem powiodła nas, do kolejnego najbardziej znanego według przewodnika, miejsca w w mieście – na most Bonifaziusa. Wygląd czarujący, jak z bajki. Rzekłoby się wiek XV w pełni, tak przynajmniej widzieli to architekci, którzy w 1910 roku zaplanowali dużo więcej niż brugijską starówkę. Jeśli znamy pojęcie historyzmu od razu będziemy wiedzieć co się święci. 

Bazylika Świętej Krwi w Brugii

Tak jeszcze by się chciało wstąpić choć na chwilę do Szpitala świętego Jana, który ma ponad 800 lat. Chyba najbardziej znana na świecie instytucja pochodząca z prawdziwego Średniowiecza zajmująca się pomaganiem chorym i potrzebującym w tamtym okresie. Podziwiać można spuściznę wieków minionych, aptekę, zioło i kilka innych. Jeszcze jedna rzecz warta uwagi – Groeningmuseum. Zbiór sześciu wieków sztuki flamandzkiej, który niestety pozostał poza naszym zasięgiem, przegraliśmy walkę z czasem i siedmiomilową kolejką. Naładowane penisy, piersi z czekolady, narzędzia jakietylko były bardzo kuszące, oh bardzo. Jednak co może konkurować z truskawką w czekoladzie?! Nawet sama czekolada wypada dość blado w porównaniu z tym połączeniem. Upojonych do reszty pożegnał nas belfry melodią swych ciężkich dzwonów. Brugia, jak już nadmieniłem nie wywołała na mnie efektu „wow”, ale pożegnanie było jednym z najwspanialszych!

Kroczyliśmy w stronę automobilu, aby zostawić miasto wspomnieniom. Niech one zadecydują o tym ile powinniśmy zapamiętać z tej wyprawy. Rożek truskawek w czekoladzie zdawał się być już szczytem przyjemności na ową chwilę, ale Brugia nie chciała żebyśmy odeszli ot tak! Stanowczym jak zwykle krokiem opuszczaliśmy starówkę zostawiając wieżę miejską z tyłu i wnet z niej dobiegł nas znajomy dźwięk. Nigdy bym się tego nie spodziewał, ale dzwony wygrywały właśnie moją ulubioną ścieżkę dźwiękową. Stanąłem jak wryty: „No, to jest coś!”. Przez kilka minut z wieży rozbrzmiewał „He’s a Pirate”, który nie ma sobie równych w kategorii. Piraci z Brugii! Szczęka opada, a w serduszku cieplutko się robi. Najprzyjemniejsze pożegnanie w życiu, dzięki któremu Brugia zostanie zapamiętana zapewne para siempre.

Gofrów nie jedliśmy, ale szalenie popularne, również we Francji, macarones uzupełniły tę pustkę. Tak bardzo zresztą, że trzeba było przetestować przepis w domu. Tak oto kawałek Belgii zabraliśmy ze sobą!

Brugia praktycznie

Pamiętajmy, że w Brugii obowiązują zniżki do 25 roku życia z których warto korzystać. Wstęp na wieżę miejską to koszt 8 EUR, a ze zniżką 6. Bazylikę Świętej Krwi zwiedzimy za darmo, jednak wstęp do skarbca to 2 EUR. Kościoły, pod warunkiem, że są otwarte… (nas uraczył jeden plus katedra) w weekendy są za darmo. Wstęp do Muzeum Groening czy szpitala św. Jana to 8 EUR lub 6 ze zniżką. Jeśli pragniemy zobaczyć ratusz zapłacimy 4 EUR, zaś ze zniżką 3. Zmotoryzowanych na pewno zainteresuje gdzie zostawić auto, otóż my jak zwykle skorzystaliśmy z parkingu P+R, które są całkowicie bezpłatne. Parkingów tego typu w Brugii jest 5, my wybraliśmy ten niedaleko komisariatu policji na ulicy Lodowejk Coiseaukaai.

Więcej praktycznych informacji znajdziecie w tekście Moje zaułki Brugii na blogu frugru.pl, który gorąco polecam. ;) Wkręcona w ten zakątek świata laska, pokaże Wam Brugię z nieco innej perspektywy. I do tego w genialnych kadrach, których zazdroszczę!

Jeśli spodobał Ci się materiał i masz ochotę, możesz postawić mi kawę. :) W końcu nic tak nie motywuje do dalszego działania… Z góry dziękuje za okazane wsparcie!
Postaw mi kawę na buycoffee.to

Powiązane wpisy:

Komentarze:

  1. Chyba wróciłem z innego miasta niż to w opisie… Zdjęcia wszystkie zrobione w „crosie” przekłamują rzeczywistość! Brugia jest ciepłym miastem, gdzie wilgoć Morza Północnego daje niepowtarzalną perspektywę powietrzną z rana, magię półtonów przed zachodem, cudowne odbicia w ” magic moment”.Trzeba być mocno wypranym , by nie poczuć tego klimatu…Tłumacząc na polski: połączenie Krakowa z Wenecją i trochę Warszawy z Gałczyńskiego…Polecam – warto!!!

    1. Myślę, że nazywanie „wypranym” kogoś, komu nie podoba się jakaś rzecz – nawet jeśli cały tłum uważa inaczej – jest trochę nie na miejscu. W każdym razie szanuję Pańską opinię i wcale nie twierdzę, że nie warto. Wręcz odwrotnie! Zawsze warto, zwłaszcza, że przeczytana część to luźne zapiski w dodatku czysto subiektywne. Tak więc istnieje ogromne prawdopodobieństwo, że ktoś inne osoby znajdą tam coś dla siebie. Jeśli chodzi o zdjęcia, nie miałem na celu przekłamywania rzeczywistości… jakakolwiek by ona nie była.
      Pozdrawiam,
      Darek

  2. A ja mam zupełnie inne wrażenia, dużo pozytywniejsze :) Czytałeś mój artykuł o Brugii? Ukazał się kilka dni temu na blogu. Byłam tam wiosną, tłumów nie było, za to wszędzie pełno kwiatów :) zjedliśmy pysznie, wypoczęliśmy. Polecam wszystkim :)

  3. A jednak udało Ci się udokumentować miasto tak, jakby nikogo tam nie było, o tłumach w ogóle nie wspominając! :) Rzeczywiście stało się to miejsce wyjątkowo atrakcyjnym w ostatnich latach, nie wiem, zapewne przez film, cokolwiek pojawi się w jakimś filmie, staje się od razu popularne. Dobrze się czytało!

  4. W Belgii jak już to zazwyczaj jestem przejazdem, jakoś nigdy tam wycieczki nie planowałam, ale właśnie… ta tytułowa cegła! Mi się mega to podoba, jakoś takie miasto przytulniejsze się wydaje :) W wakacje 2015 zajechaliśmy do Boom w Belgii, co prawda na festiwal Tomorrowland, ale przy okazji i po mieście połaziliśmy…małe, a przez tę cegłę tak urokliwe, że mogłam robić zdjęcie każdego domku :)

  5. Prawda, to dziewiętnastowieczne średniowiecze nie jest marzeniem, ale spacer jest tam całkiem przyjemny, oczywiście kiedy nie ma tłumów ( mieliśmy to szczęście), tak czy inaczej ja Brugii wybaczę wszystko za to, że mogłam tam zobaczyc rzeźbę Michała Anioła, nie tak dużo ich na świecie, zwłaszcza poza Italią. Poza tym dane mi było spędzić w Brugii romantyczny weekend, z moim wtedy jeszcze nie mężem i spać tuż nad kanałem, więc gorący romans roztopił wszelkie zastrzeżenia do tego miasta. No cóż, widzenie jest subiektywne.
    Bardzo mi się podobał twój opis, uśmiechnęłam się kilkakrotnie, ciepły i z poczuciem humoru. Super
    Pozdrawiam serdecznie
    Dee

  6. Faktycznie, czasem jest tak, że przejadają nam się takie miejsca. Po którymś kolejnym miasteczku Europy, mój brat powiedział mi że i tak wszędzie jest to samo, zawsze jest jakiś zamek. być może dopadło go znużenie? nie wiem. ale czasem coś nas nie przekonuje do danego miasta. widocznie tutaj by nie było Twoje miejsce. tak jak ja np ciąglę nie mogę się zebrać do Oslo, bo boję się że się zawiodę, bo tyle ludzi tam lata…

  7. Na zdjęciach wygląda świetnie, magicznie… Zupełnie jakbyś odbył podróż w czasie.
    Zastanawiam się czy w takim razie mi samej by się podobało :D

  8. Och Brugia, mnie zachwyciła od razu. Czułam się jakbym przeniosła się do XIX-wiecznej powieści Dickensa. Bardzo miło ją wspominam! Nie jedząc gofrów niczego nie straciliście, o wiele droższe i mniej smaczne niż w Brukseli.

    1. To zależy kto czego szuka. Ja niestety nie znalazłem tam niczego co by mnie zachwyciło do szaleństwa, jednak ciągle sobie powtarzam, że „zawsze warto”. Chociażby przekonać się na własnej skórze, wiec polecam :)

Sprawdź też
Close
Back to top button
error: Zawartość chroniona!